„Rycerstwo Niepokalanej” – z cyklu Ewy Liegman: Przypowieści o śmierci, przybliżające do wieczności
Z cyklu: przypowieści o śmierci, a więc zbliżające nas do wieczności. Tekst publikujemy za zgodą autoki, Ewy Liegman. Zapraszamy też na stronę https://spotkaniapodfigowcem.pl/
***
PRZYPOWIEŚĆ „RYCERSTWO NIEPOKALANEJ”
Mam na imię Laura. Skończyłam 18 lat i nie wyglądam tak jakby chciał tego dzisiejszy świat. Nie mogę odsłaniać brzucha, bo wybroczyn pełno, śladów po operacjach i rozstępów.
Wiem, co to znaczy być łysym, otyłym od sterydów, a potem gwałtownie tracącym wagę, ale nie dlatego że chce się być szczupłym, atrakcyjnym, doskonałym. U mnie z utratą masy zawsze spadek sił, wymioty w parze.
Zachorowałam na nowotwór 4 lata temu. Szybko okazało się, że mam wszystko pod ręką, cały świat wyświetlał mi się na instragramie, teraz na tik toku… a brakowało kogoś u boku, kto by z hukiem wyrzucił strach, co rozsiadał się przy mnie każdej nocy i każdego dnia.
Byłam przerażona, w depresji, nie tylko ja ale i rodzice. Zupełnie nieradzący sobie z tą sytuacją psychicznie…
Internet porywał mnie w swój świat, ale zostawiał w sercu jeszcze większy smutek. Patrzyłam na idealne dziewczyny, którym już nigdy nie dorównam. Na chłopaków co nie spojrzą na mnie nawet. Na miejsca, do których nie pojadę.
Choroba była z jednej strony okey, bo wszyscy zaczęli w końcu na mnie zwracać uwagę.
Zanim zachorowałam spotykaliśmy się w domu wieczorami. Mama wracała późno z pracy, robiła karierę jako dyrektor w dużej firmie. A tata naukowiec w swoim świecie, wykładowca na polibudzie. Nawet jak siedział na chacie, to nieobecny. Ja wracałam po szkole i nie mogłam dodzwonić się do mamy. Ciągle zajęte. A tato na moje sprawy odburkiwał coś tylko czasem i wciąż dawał mi do zrozumienia, że jestem kimś mało ważnym.
Wiedziałam, że nie mam przynosić wstydu rodzicom. Dobrze się uczyć , odrabiać lekcje na czas. Ale dogonić się ich nie dało. Domu mi… zwyczajnie domu mi brakowało. Tęskniłam za babcią. Bardzo. Zmarła jak byłam małą dziewczynką. I dom zabrała do grobu. Ona zawsze na mnie czekała i to z obiadem. Słuchała opowieści, doradzała i współczuła mi bardzo, gdy coś nie szło po mojej myśli. Przytulała i robiła czary. Jak byłam chora, to rosół gotowała, co od razu zmniejszał katar. A nawet jak poprosiłam o naleśniki albo placki natychmiast potrafiła je zrobić bez przepisów, bez komórki, bez chodzenia do sklepu.
Moja mama zamawia jedzenie z restauracji. Wykwintne, smaczne, ale w plastiku.
Gdy pół roku temu dowiedziałam się o wznowie, wylądowałam w szpitalu ponownie. Mama nerwowa, bo ciągle rozerwana. Znana jest na oddziale, że siedzi przy laptopie i pracuje zdalnie. Ważna postać, bez niej niewiele udaje się zrobić w firmie. Nawet ordynator przy niej lata. Ma pieniądze, więc może firma sfinansuje jakieś sprzęty? Badania?
Pewnego dnia przyszedł mój tata. Przyniósł książkę, którą czytała mi w dzieciństwie babcia. Odkąd zmarła, nie odważyłam się do niej sięgnąć. Tata wyszedł. Zrobiło się ciemno.
A ja przeniosłam się znowu w świat, gdzie nie było samotnie. Mniej więcej w środku książki, pomiędzy stronami, znalazłam zamiast zakładki, mały dyplomik. Zniszczony już trochę. Zajrzałam do środka a tam moje imię i nazwisko, data urodzenia. Zadzwoniłam do mamy.
„Mamo, co to jest Rycerstwo Niepokalanej?”
Babcia gdy się urodziłam, od razu pojechała do Niepokalanowa i mnie w szeregi dziwnego Rycerstwa zawierzyła. Nigdy mi o tym nie mówiła. Moja rodzina słabo wierząca. Ale wszystko zaczęło mi się przypominać. Babcia zawsze się modliła. I dała mi kiedyś medalik, by mnie chronił. Szkoda, że nie wiem, gdzie on jest. Nie przywiązywałam do niego wagi. Poprosiłam za to rodziców, żeby mnie tam zabrali. Na początku się nie zgadzali, ale męczyłam parę tygodni.
Pojechaliśmy do Niepokalanowa. Wszystko w betonie. Wielki kościół. To tu była moja babcia! W dzień moich urodzin. Chodziliśmy sobie. Mama w telefonie dwa kroki za nami. Z tatą weszliśmy do kościoła. A mnie łzy leciały jak grochy. Nie wiem czemu. Same. Usiedliśmy w ostatniej ławce. Zalało mnie podobne uczucie jak kiedyś, kiedy miałam jeszcze babcię.
Było mi dobrze.
Poszliśmy do sklepiku. A tam było mnóstwo, po prostu mnóstwo tych medalików od babci! Widać po mnie, że choruje i ledwo dycham. Stał jakiś mężczyzna w habicie, przypatrywał mi się, a potem zagadał. I wytłumaczył jak wiele to znaczy… Twoje serce ma się zjednoczyć w niepojętej miłości z Sercem Boga, które cierpi – jest tam wybite na odwrocie i z Sercem Maryi, Matki która przeżyła okrutną śmierć swojego Syna. I wiary nie straciła. Może dać Ci swoją moc.
Słuchałam tego z otwartymi ustami. Jakby moja babcia wiedziała, wiedziała, że będę chora, umierająca i sama z tym wszystkim i mnie tu poprowadziła.
Chciałam kupić wszystkie co tam były, ale oszczędności mi się skończyły. Wzięłam, ile się dało.
Po powrocie do szpitala zaczęłam je rozdawać. Wszystkim. Chodzić po oddziałach. Młoda dziewczyna, z łysą głową, blada jak biel szpitalnego prześcieradła, stała się światłem nadziei. Tak mi jedna starsza pani na internie powiedziała. Ludzie się wzruszali. Bo ja im z całą mocą mówiłam, siadając, bo ledwo trzymałam się na nogach:
„MY TU NIE JESTEŚMY SAMI! NIE JESTEŚMY SAMI!”
Nie do opisania jak się czułam. Jakby ktoś mnie na skrzydłach nosił. Medaliki wszyscy przyjmowali. Nie było osoby, która by odmówiła. Nawet salowe, lekarze i pielęgniarki. A i pan co rzucał przekleństwami i nikt go nie lubił, na końcu korytarza go kładki.
Każdemu z osobna mówiłam, by mieli przy sobie. Bo przyjdzie czas ciemności, że zostaną zupełnie sami, a to lekarstwo skuteczniejsze niż wszystkie leki…
Bo serce uwalnia od …
od…
Strachu, samotności…
Przygotowuje do dnia śmierci.
Z cyklu: przypowieści o śmierci, a więc zbliżające nas do wieczności
Ewa Liegman
Zapraszamy na stronę https://spotkaniapodfigowcem.pl/