Ile „może” cisza…

„Jeśli świat duchowy istnieje naprawdę, nie odsłoni nam się w bełkocie informacji, ale w ciszy…” – publikujemy za zgodą Autorki – Ewy Liegman, piękną opowieść z cyklu: Przypowieści o śmierci, a więc zbliżające nas do wieczności… 
***
Wychowałam się w zachmurzonym domu. W samym centrum poligonu. W czasie wojny między rodzicami, ze strachem o życie. Trzeba było uciekać nocami… Przed własnym ojcem.

W czterech ścianach jak w więzieniu. Ostrzeliwana krzykami, nękana przekleństwami, z ranami na sercu bez czasu na zagojenie, bo każdego dnia powstawały nowe.

Dostałam etykietki: jestem do niczego, a nawet śmieciem. Własny ojciec nie szanował mnie, mama nie potrafiła być czuła, bo wciąż na wojnie ze wszystkim objawami PTSD – zespołu stresu pourazowego.

Interesowałam się bardzo psychologią. Potem zaczęłam medytować. Z oddechem wdychałam powietrze głęboko w siebie z intencją: by wziąć wszystko co dobre ze świata, a z oddechem oddawać to co złe.

Ale przez całe moje życie przyczepiało się do mnie wszystko to co nieczyste. Po terapii było lepiej. Po sesjach medytacji, warsztatach też… ale są głębokości w psychice i duszy, które nawet nie drgnęły.
Nie zmieniły się.

Relacje z mężczyznami były bardzo podobne do tej, którą widziałam w domu. Choć za każdym razem nęciło mnie coś przeciwnego, później okazywało się… znowu to samo.

Wpadłam w pułapkę samouzdrawiania. Chwytania szczęścia i miłości ze wszelką cenę. Rytuałów, które miały przynieśćupragniony spokój. Jestem przecież istotą kompletną, wielu coachów, trenerów… sprowadzających do tego samego. Trochę jak narkotyki… chwilowa ulga, czuję się lepiej, ale po jakimś czasie dół i lęk wybijał jak szambo.

I widzę tę wielką chorobę cywilizacyjną od wybuchu pandemii, ale i teraz gdy ryzyko wojny. I jestem w szoku… bo w moim sercu jest pokój.

Jak do tego doszło?

5 lat temu zachorowałam na nowotwór w wieku 33 lat. I wtedy właśnie trafił szlag wszystko co zbudowałam. Strach przed śmiercią, cierpieniem, chorobą, tym co będzie walnął we mnie z wielką siłą jak uderzenie bomby atomowej.

Umarłam wtedy po raz któryś. Sparaliżowana strachem, w amoku, w rozpaczy, na samym dnie piekła. Nie pomógł mi terapeuta, znajomi, partner zostawił.

Pewnej nocy przyśnił mi się Anioł. Leżałam wtedy w szpitalu. Przemieszczał się z wielką prędkością, emitował światło, ale nie mógł się zbliżyć do mnie, bo go odpychałam, a kiedy próbowałam się zbliżyć wielki ogień palił moją skórę, wyłam z bólu.

Obudziłam się cała zlana potem. On mnie szukał, miotał się wokół mnie tam i z powrotem, ale nie mógł dotykać, bo byłam tak zimna, tak odległa, że jego dotyk mnie zabijał.

Chemia i naświetlania dawały mi podobne uczucie. Palącego od środka ognia, ale nigdy nie pomyślałabym, że to walka o moją duszę. I że podobne rzeczy dzieją się w środku, ale ich nie widzę. A nieszczęście wokół mnie coraz większe, bo wciąż koncentruje się na sobie i swoich zasobach, tak jak w terapii i na moich warsztatach. A we mnie zgliszcza, połamana historia, niezagojone serce z dzieciństwa, brak radości… a raczej autostrada dla strachu, zaniżonego poczucia własnej wartości, ściągająca mnie w dół przy każdej okazji.

Zaczęłam czytać o Aniołach. I o nich sporo bredni w sieci. Nawiedzonych historii. Odłożyłam to w końcu, z pewnością, że jeśli świat duchowy istnieje naprawdę, nie odsłoni nam się w bełkocie informacji, ale w ciszy.

Usiadłam na łóżku. Na białym prześcieradle. Wyprostowałam moje chude nogi, ułożyłam dłonie jak do medytacji, zamknęłam oczy i pierwszy raz z wdechem wołałam Boga, by mnie napełnił, jeśli istnieje… a z wydechem… przepraszałam Go, oddawałam moje rany, strach, kawałki historii, które jak z Auschwitz wracały.

Myśli wędrowały po mojej łysej głowie. Prosiłam Anioła Stróża, by mnie wziął za rękę i dał siły, by Boży ogień wypalił to co złe we mnie. Przekonania, miejsca upodlenia, poniżenia.

Możesz uwierzyć lub nie, ale od tamtej pory robię tak codziennie. Mój stan po kilku miesiącach się znacznie poprawił. Lekarze byli zdumieni. Sobie przypisywali sukces. Nawet byłam przypadkiem prezentowanym na jakichś sympozjach.

Współczuję ludziom, którzy wciąż koncentrują się na sobie i oszukują… wpadając w coraz większy zamęt. Widać ten zamęt teraz prawda? W naszym kraju, w ludziach wokół… A we mnie jest pokój, a we mnie jest pokój.

Żyłam na wojnie ponad trzydzieści lat. Nie potrzebne były militaria, eskalacja konfliktu. Wiem co to ostrzał, więzienie, niewola, ból i cierpienie. W końcu śmierć, w której oczy trzeba zajrzeć, by zobaczyć, że nie ma się czego bać.

Bać się trzeba nieuporządkowanego siebie. Bez Boga w sercu nie poczujesz się lepiej. Tylko On na świecie pełnym nienawiści i niekończących się wojen w ludzkich duszach, umysłach… może dać nadzieję, pokój i miłość.

Usiądź dzisiaj w ciszy i spróbuj wezwać Boga do ponurego, zalęknionego wnętrza i poproś, by Ci opowiedział… jak bardzo Cię kocha i nie pozwoli, by włos z głowy Ci spadł, a śmierć niczego nie kończy, ale wszystko zmienia.

Dzisiaj znowu na porannym spacerze Anioł Stróż mi opowiedział.