80. rocznica deportacji św. Maksymiliana do niemieckiego obozu Auschwitz-Birkenau

„Nie zmogą nas cierpienia, tylko przetopią i zahartują. Wielkich potrzeba ofiar naszych, aby okupić szczęście i pokojowe życie tych , co po nas będą” – św. Maksymilian

80 lat temu, 28 maja 1941 r. do niemieckiego obozu KL Auschwitz został deportowany  św. Maksymilian Kolbe. Jak zachowywał się ojciec Kolbe w więziennych realiach? Jaki był jego stosunek do innych więźniów? Jest wiele świadectw z tego okresu, które potwierdzają świętość założyciela Niepokalanowa.

Poniżej publikujemy wspomnienia więźniów, którzy spotkali świętego Maksymiliana. Teksty napisał Jerzy Chrzanowski, a pochodzą ze strony: http://www.gminy-maksymilianowskie.pl/ 

WSPOMNIENIE JERZEGO BIELECKIEGO

Przedstawiamy wspomnienie Jerzego Bieleckiego, jednego z pierwszych więźniów obozu oświęcimskiego, który także wyjątkowym okolicznościom zawdzięcza swoje ocalenie. Inżynier Jerzy Bielecki to więzień KL Auschwitz, który trafił tam wraz z pierwszym transportem 728 Polaków w czerwcu 1940 r. Miał numer 243. Jest on bohaterem jednej z najbardziej spektakularnych i zuchwałych ucieczek z tego piekła na ziemi. Jesienią 1943 r. poznał Cecylię (Cylę) Cybulską z Łomży, która cerowała worki w obozowym młynie, gdzie w tym czasie również pracował. Jej rodzina zginęła w obozie. Młodzi ludzie zakochali się w sobie. Pan Jerzy obiecał ukochanej, że wyprowadzi ją z obozu. Z pomocą współwięźniów zdobył mundur SS-mana, druk przepustki, żywność oraz buty dla Cyli. Dnia 21 lipca 1944 r. udało się im przechytrzyć Niemców, wyjść na wolność i uciec. Cyla ukrywała się u polskiej rodziny Czerników w Gruszowie koło Racławic, on zaś wrócił w rodzinne strony pod Krakowem i wstąpił do oddziału AK. Po wojnie los na wiele lat ich rozdzielił. Jerzy Bielecki ukończył Politechnikę Krakowską. Pracował w nowotarskim PKS, a następnie przez wiele lat jako nauczyciel i dyrektor Zespołu Szkół Mechanicznych. Jest autorem wspomnień obozowych pt. ?Kto ratuje jedno życie?? oraz honorowym przewodniczącym Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Rodzin Oświęcimskich. W 1983 r. Jerzy Bielecki i Cyla Cybulska, która przez Szwecję trafiła do USA, odnaleźli się po latach. W 1985 r. odznaczony został medalem ?Sprawiedliwego wśród Narodów Świata? oraz otrzymał tytuł Honorowego Obywatela Państwa Izrael.

W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku we wspomnieniu przechowywanym w archiwum w Niepokalanowie, zatytułowanym „Ojciec Maksymilian jakim go znałem” Jerzy Bielecki napisał: Dziś, po tylu latach dokładnie widzę ciągle mi towarzyszącą w pamięci sylwetkę Ojca Maksymiliana i odczuwam obok siebie jego wielką osobowość. Wielkość tę dojrzałem po kilku pierwszych kontaktach z nim, a im więcej ich było, tym bardziej ona w moich oczach rosła, stawała się jakaś przemożna i sugestywna. Zresztą ilekroć stykam się z oświęcimskimi kolegami, którzy z nim się zetknęli, okazuje się, że i oni nie inaczej go widzieli i nie inaczej go wspominają. W tej zgodności mieści się chyba prawidłowość mojej oceny.

Pracując przy wydobywaniu żwiru z Soły, mogliśmy obserwować komando zapędzane do wycinania łoziny z brzegów rzeki. Brodząc w wodzie musieli tamci więźniowie szybko-bo w Oświęcimiu wszystko musiało dziać się schnell- ciąć łozę, wiązać ją w wielkie pęki i dźwigać na plecach. Komando to składało się z ludzi z bloku 14, z naszych sąsiadów i innych. Któregoś dnia zauważyłem w komandzie nowego więźnia Może bym go nie dostrzegł, gdyby nie jego zachowanie się, odmienne od zachowania się innych i rzucająca się w oczy zaciekłość, z jaką go prześladował ich kapo Heinrich Krott. Nowy więzień nie uchylał się od pracy, nie starał się brać na plecy mniejszych wiązek, ale gdy widział, że towarzysz jego słaniał się pod ciężarem łozy, sam objuczony więcej niż pozostali, bo kapo o to najwyraźniej się starał, pomagał jak potrafił, tracącym siły w dźwiganiu ich ciężaru, a przychwycony na tym przez kapo, z dziwnym spokojem znosił jego szykany. (…) Zachowanie się ?Hansa? (bo takiego imienia używał w obozie) w stosunku do nowego więźnia wskazywało, że jego protektorzy życzą sobie, by Krott nie oszczędzał cierpień nowej ofierze Oświęcimia.

Kilkakrotnie na obozowej ulicy otarłem się o tego nowego więźnia oznaczonego numerem 16670. Był szczupłej i wątłej budowy, charakteryzowało go lekkie przechylenie głowy w bok i ruch, wskazujące na niewielką sprawność fizyczną. Ale to nie wszystko. W tym człowieku czuło się prawdziwy spokój, który w sobie nosił i który z niego promieniował. Odnosiło się wrażenie, że to jakiś wewnętrzny olbrzym, mający w sobie bezmiar niepojętej mocy, pozwalającej mu bez załamań przebywać w obozowym piekle i innych uzbrajać w cudowną siłę odporności. Człowieka tego, chociażby dla jego pełnych łagodności oczu, życzliwości i owej niepojętej siły, nie sposób było minąć bez uświadomienia sobie jego nieprzeciętności. Kim był i jak się nazywał, nie wiedziałem. (?) Więzień 16670 prowadził gawędę. Opowiadał o Japonii, o Japończykach, o pracy polskich franciszkanów w Kraju Kwitnącej Wiśni, o Niepokalanowie i o swoich przeżyciach i spotykanych ludziach z różnych kontynentów. Poszczególne fragmenty opowiadania były właściwie czymś zwykłym, opowiadanym przez utalentowanego narratora. Ale w całości opowiadania zawierała się głęboka, filozoficzna treść. Wynikało z niej, że istnieje jakaś nienaruszalna trwałość dobra, ustanowiona przez Boga, że nie wolno i nie ma potrzeby wątpić w trwałość moralnego dobra, które zawsze okaże się zwycięskie, że przeznaczeniem człowieka jest świadczenie dobra drugiemu człowiekowi i wiara w jego dobroć. Otaczająca nas gehenna jest czymś przejściowym i nie mogącym się ostać po prostu dlatego, że stworzyli ją ludzie wbrew woli Bożej. Nie powinniśmy jednak popadać w rozpacz, tylko ufać woli Bożej, a ufność swoją okazywać przez wzajemne wspieranie się w godzinie ciężkiej próby. Ułatwi nam to prosta modlitwa do Boga i nasza niezawodna Orędowniczka, Niepokalana. Porywająca była w Ojcu Maksymilianie jego wiara w Boga, cześć dla Niepokalanej i ufność w dobroć ludzką, jakże często zagubioną pod chmurami krematoryjnych dymów.

Ilekroć rozchodziliśmy się z naszych spotkań na bloku 14, czuliśmy się o wiele silniejsi, kapo i SS-mani przestawali być straszni, czuliśmy się lepiej niż przedtem, byliśmy wzmocnieni przekonaniem, że krańcowy egoizm nie jest wyłącznym środkiem przetrwania czasu pogardy, a obozowy łachman nie zasłaniał przed nami ogólnoludzkich wartości. Nie zawsze obozowe warunki sprzyjały organizowaniu naszych spotkań, nieraz pojawiały się nieprzewidziane przeszkody, lecz starałem się nie ominąć okazji spotkania się z tym niezwykłym człowiekiem, rozdającym dobroć i głoszącym wszechtrwanie dobra. Zawsze szedłem do niego świadomy, że idę po to, by otrzymać nowy zapas moralnej siły, tak niezbędnej w Oświęcimiu. I nigdy nie wróciłem zawiedziony w swoim oczekiwaniu.

Dobroć i braterstwo głoszone przez Ojca Maksymiliana, było świadczone przez niego na każdym kroku. Widzieliśmy, że oddawał słabszym fizycznie swoje pajdki chleba i swoje porcje zupy, które były poręczeniem przetrwania oświęcimskiej męczarni. Potem Ojciec Maksymilian zachorował na durchfall (biegunkę) i przebywał na „rewirze”, to jest w szpitalu obozowym, w rzeczywistości bardzo niewiele mającym wspólnego ze szpitalnictwem, a bardzo wiele z wyrafinowanym dobijaniem więźniów, których siły fizyczne były na wyczerpaniu. Baliśmy się o jego los, z „rewiru” zwykle prędzej niż z bloków szło się do krematorium. Dochodziły nas słuchy, że i tam Ojciec Maksymilian był sobą, i tam rozdzielał dobroć, ufność i nędzne kromki obozowego razowca. Gdy szczęśliwie przetrwał chorobę i powrócił na swój blok, odetchnęliśmy z ulgą. Był dla nas źródłem siły i był nam ciągle bardzo potrzebny. W tej jego roli, jak wielu innych ludzi, tak i ja najlepiej go pamiętam i tej jego roli wiele zawdzięczam. Zresztą nie ja jeden. (?)

Ofiara ojca Maksymiliana wywarła na współwięźniach i Niemcach duże wrażenie. Jego bohaterska i święta śmierć rozniosła o nim sławę po całym obozie, w więźniów tchnęła nowe życie, a oprawcom zapowiadała rychły koniec. Nie zdołali zabić mocy duchowych człowieka. Konsekwencje czynu ojca Maksymiliana tak ukazał Jerzy Bielecki: Czynem Ojca Maksymiliana zostaliśmy oszołomieni. My więźniowie i nasi oprawcy. Inaczej widzieliśmy jego bohaterstwo, inaczej musieli je widzieć Niemcy. Oni widzieli je, ale wątpię, czy byli w stanie je pojąć, zrozumieć jego znaczenie. Czym było to bohaterstwo dla nas? Nie przesadzę jeżeli porównam je do potężnej eksplozji światła w ciężkiej, czarnej obozowej nocy. Światło to zalało Oświęcim i nieprędko przygasło…

W Oświęcimiu odczuwało się degradację człowieka, dziesiątki tysięcy ludzi przeżywały kryzys człowieczeństwa w sobie samych. Budziły się jakieś zwierzęce instynkty, wynurzała się prymitywna pierwotność odczuwania, rządził ludźmi podświadomy nakaz jedzenia, jedzenia za wszelką cenę i unikania fizycznych cierpień, również za wszelką cenę.

Psychika ludzka była bezlitośnie pokaleczona, człowiek człowiekowi stawał się wilkiem i wydawało się, że jedynie najdrapieżniejsi mają szansę przetrwania z dnia na dzień, doczekania się ? bliżej nie oznaczonego ani w czasie, ani w okolicznościach ? wyzwolenia. Odnosiło się wrażenie, że świat cały tonie we wzajemnej nienawiści, a krematorium przestawało być straszne, gdy wszystko dookoła było straszniejsze od niego, zwłaszcza owa moralna katastrofa człowieka.

I oto następuje wstrząs. Znajduje się wśród nas ktoś, kto w tę noc duchową wysoko wznosi sztandar miłości. Ktoś nieznany, tak samo jak każdy z nas, umęczony i odarty z nazwiska i społecznej pozycji, idący na okropną śmierć dla kogoś sobie obcego, Więc jednak to nieprawda, że człowieczeństwo zostało powalone i na zawsze wdeptane w błoto nad Sołą, że zwyciężyli nas nasi oprawcy, że pochłonęła nas beznadziejność… Czyn Ojca Maksymiliana stał się dla tysięcy więźniów dokumentem, potwierdzającym, że prawdziwy świat istnieje jak istniał, że nasi oprawcy i mordercy nie potrafią go zniszczyć, że ten świat wcale nie zaczyna się za drutami naszego obozu, że jest i tutaj. Niejeden zaczął szukać w sobie samym tego prawdziwego świata, odnajdywał go i dzielił się nim z obozowym kolegą, by siebie i jego wzmocnić w szamotaniu się ze złem.

Był to wstrząs pełen optymizmu, regenerujący i dodający sił. Nowy wiatr powiał między blokami nędzarzy, rozwiewał pesymizm, znośniejszym czynił nędzne bytowanie, pomniejszył naszych katów, ukazał ich nam jako bezsilnych wobec wielkich i nieprzemijających praw moralnych. (…)
Mówienie o tym, że Ojciec Maksymilian umarł dla jednego z nas lub jego rodziny, jest co najmniej uproszczeniem sprawy. Ta śmierć była ratunkiem dla tysięcy ludzi i na tym polega wielkość tej śmierci. Tak ją odczuliśmy i jak długo żyć będziemy, będziemy przed nią pochylać głowy, my ? oświęcimiacy. A wówczas chyliliśmy głowy przed bunkrem głodowej śmierci. (…) W sercach swoich składaliśmy hołd Człowiekowi, który niejednemu spośród nas przywrócił poczucie człowieczeństwa, dowiódł istnienia dobroci, braterstwa i wierności oraz przyjętym zasadom moralnym.

Tekst – Jerzy Chrzanowski


WSPOMNIENIE WŁADYSŁAWA LEWKOWICZA

Władysław Lewkowicz, rodowity Wielkopolanin, urodził się w 1921 r. w Kaliszu. Zmarł 19 października 2010 r. i został pochowany na cmentarzu w Poznaniu przy ul. Nowiny. Jako osiemnastolatek brał udział w obronie Warszawy. Walczył w okolicach Placu Unii Lubelskiej. Kopał rowy przeciwczołgowe i strzeleckie, stawiał barykady. Kolportował ulotki podsycające nadzieje na pomoc wojskową Francji. Widział tragedię umierających i rannych na ulicach stolicy. Pomagał chować zmarłych. W trakcie ewakuacji Warszawy wpadł po raz pierwszy w ręce Niemców. Do KL Auschwitz trafił 15 sierpnia 1940 r. z numerem 3121. Pod koniec wojny przewieziony został do Buchenwaldu. Po wojnie został doktorem weterynarii. W latach 1964-1975 był powiatowym lekarzem weterynarii w Poznaniu. Oto jego zeznanie złożone 24 maja 1961 r.:
Zostałem aresztowany przez gestapo w Warszawie w sierpniu 1940 roku i osadzony chwilowo w więzieniu, skąd po kilku dniach przewieziono mnie wraz z innymi towarzyszami niedoli do koncentracyjnego obozu w Oświęcimiu, dnia 15 sierpnia tego roku, w transporcie liczącym około 1700 osób. Na stacji kolejowej w Oświęcimiu zostaliśmy ?przywitani? w sposób jak najbardziej przykry: przezwiska i formalne wyrzucania z wagonów towarowych świadczyło, że rozpoczynają się ciężkie dni. Do obozu maszerowaliśmy pod eskortą ustawionych w szpalerach esesmanów, którzy wśród wrzasków i przekleństw nie szczędzili pod każdym względem bicia, popychania, kopania i innych bardzo przykrych szykan.

W obozie zatrzymano nas na placu apelowym, gdzie Lagerfuhrer Fritzsch w obecności Raportfuhrera Palitzscha i esesmanów wygłosił przemówienie, zaczynając od słów: ?Przyjechaliście do obozu koncentracyjnego, a nie do sanatorium i tu będziecie odpowiadać za Niemców pomordowanych w Bydgoszczy?. Przedstawił następnie w formie pełnej wyzwisk porządek życia obozowego i kary za ich przekroczenie. Niektóre z nich zostały po jego krótkim, ale gwałtownym przemówieniu praktycznie na więźniach pokazane. Były to: baty, słupek i szubienica, na której dla przykładu jeden więzień z mojego transportu został powieszony. Następnie poprowadzono nas do tak zwanej łaźni, gdzie zostaliśmy ostrzyżeni, przebrani w pasiaki i wciągnięci do ksiąg ewidencyjnych. Odtąd przestałem być człowiekiem, a zostałem więźniem, oznaczonym numerem 3121 i przeznaczony do bloku czwartego. Do stałego komanda pracy z początku jeszcze nie byłem przydzielony, bo w tym okresie stałych komand pracy nie było. Pracowałem tam, gdzie mnie wzięto: przy budowie ogrodzenia obozowego, wyładunku cegły i pracach ziemnych. Dopiero po roku przydzielono mnie do komanda rolniczego i następnie do ogrodnictwa.

Pierwsze tygodnie mojego pobytu w obozie były nie tylko przygnębiające, ale wprost makabryczne. Z nadmiaru cierpienia szukałem instynktownie jakiegoś wsparcia moralnego o podłożu religijnym.

Pamiętam dobrze, że było to w końcu maja albo pierwszych dniach czerwca 1941 roku. Od rozmawiających między sobą więźniów dowiedziałem się, że w obozie znajduje się przełożony Niepokalanowa, ksiądz (w zakonie używa się wyrażenia Ojciec) Maksymilian Kolbe. Wiadomością tą zostałem nieco zaintrygowany, bo nazwisko to nie było mi skądinąd obce. Wkrótce też odszukałem blok zamieszkania Ojca Kolbego i postanowiłem spotkać się z nim jak najprędzej. Uczyniłem to po apelu wieczornym przy pomocy sztubowego sali, który zawezwał Ojca Kolbego na parę minut przed spoczynkiem. Ponieważ była to już pora spóźniona (za chwilę miał się odbyć gong na spoczynek), więc nasza pierwsza rozmowa odbyła się przy drzwiach sali i to zaledwie przez chwil parę. W pierwszych słowach wyraziłem prośbę, ażebym mógł się z Ojcem Kolbem gdzieś spotkać i porozmawiać, bo mi tak ciężko i szukam jakiejś pociechy duchowej. Ojciec Kolbe zgodził się bardzo chętnie. Ustalone też zostało miejsce i czas następnego spotkania. Od dnia następnego po odbyciu się apelu wieczornego chodziliśmy spacerem po placu. Staraliśmy się tak urządzić, ażeby nie zwracać na siebie zbytniej uwagi esesmanów. Wygląd zewnętrzny Ojca Kolbego był ujmujący. Twarz zawsze uśmiechnięta, pogodna, głowa lekko przechylona na bok. Z wyglądu nie wydawał się być zbytnio przejęty tym, co już przeżył i co go jeszcze czekało. Na twarzy uwidaczniało się jednak znaczne przemęczenie i wychudzenie.

Tematem naszych rozmów, szczególnie ze strony Ojca Kolbego, były nawiązywania do czci Matki Bożej, cierpliwego znoszenia cierpień, zgodzenia się z wolą Bożą, bo jak mówił: ?Te cierpienia nie są na próżno, ale można je ofiarować Niepokalanej (tego określenia zawsze używał), które będą nam policzone jako zasługi, czy też wynagrodzenia za popełnione winy?. Między innymi wyraził też Ojciec Kolbe swoje zadowolenie z tego, że jest rycerzem Niepokalanej i może dla Niej cierpieć. Opowiadał też o Niepokalanowie i nawet o tym, że Niemcy powywozili maszyny drukarskie.

Z Ojcem Kolbem spotykałem się, o ile na to pozwalały warunki, stosunkowo dosyć często. Nie zawsze to się udawało, gdyż życie obozowe nieraz stanęło na przeszkodzie. W późniejszym czasie Ojciec Kolbe miał coraz więcej szukających jego rad. Niekiedy nawet w odpowiednim miejscu schodzili się do niego współwięźniowie i wówczas do takiej grupy przemawiał, umacniając ich w dobrem, cierpliwości i wlewając do ich serc nadzieję i ufność. Nie były to przemówienia, ale raczej takie wspólne rozmowy, w których dominował Ojciec Kolbe.

Przechadzając się z Ojcem Kolbe spowiadałem się u niego. Razem też modliliśmy się i Ojciec Kolbe mnie oraz innym więźniom udzielał niejednokrotnie Komunii Świętej.

Jednego razu, podczas takich rozmów sam na sam, zapytałem Ojca Kolbego, czy to jest prawda co dowiedziałem się od kolegów, że został w komandzie pracy mocno pobity. W odpowiedzi nie zaprzeczył, ale potwierdził i dopowiedział, że jeszcze do dzisiaj czuje się bardzo obolały. Tej sprawy nie wyjaśniał, ani też nie skarżył się, ale tylko ze zwykłym sobie uśmiechem przytaknął.

Innym też razem wspomniałem Ojcu Kolbemu, czy nie chciałby sobie zmienić pracy, bo pracuje przecież w jednym z najgorszych komand. Prosiłem go o przejście do naszego komanda ogrodniczego, gdzie wówczas pracowałem. Ojciec Kolbe ustosunkował się do tego raczej obojętnie. Widziałem, że warunki pracy były dla niego sprawą co najmniej mało ważną. Powiedział nawet, że redaktor ?Małego Dziennika?, Bolesław Świderski, przebywający w obozie też starał się, ażeby go wziąć do kartoflarni, ale on się o to wcale nie ubiega. Gdzie widzi wolę Bożą, tam też chce być. Jakość pracy i nawet jej ciężkość, były to sprawy dla niego nieistotne. Zresztą Ojciec Kolbe zawsze usuwał się na bok, zostawiając co lepsze swoich współtowarzyszów niedoli, może nieraz mniej potrzebujących, aniżeli on sam.

Kiedy indziej znowu zaproponowałem Ojcu Kolbemu pożyczenie kilku marek, ażeby mógł sobie kupić trochę zupy, która o tyle przedstawiała wartość, że była ciepła. Ojciec Kolbe nie chciał przyjąć zrazu tłumacząc się tym, że nie będzie miał skąd oddać.

Z Ojcem Kolbem spotykałem się prawie do dnia jego jego heroicznego zaofiarowania się za ojca rodziny.

Wpływ Ojca Kolbego na mnie był pod każdym względem bardzo dodatni i umacniający. Pełne, że tak powiem stuprocentowe uduchowienie Ojca Kolbego i mnie w pewien sposób się udzieliło. Dzięki zachętom, radom i jego postawie, zawsze pełnej dobroci, wyrozumiałości i miłości bliźniego aż do przebaczenia największych uraz, starałem się i ja swoje cierpienia coraz to pogodniej znosić.

Szkoda, że przestrzeń minionego czasu nie pozwala mi już na wierne odtworzenie wielu z tych niezapomnianych dla mnie, a bardzo cennych chwil i wydarzeń.

Byłem też obecny nas placu apelowym, ostatnim apelu Ojca Kolbego. Samego aktu wybierania przez Fritzscha dziesięciu innych więźniów z bloku, do którego należał uciekinier, nie widziałem, bo mój blok był w znacznym oddaleniu i do tego był jeszcze oddzielony szeregami innych bloków. O fakcie poświęcenia się Ojca Kolbego za jakiegoś wojskowego, mającego rodzinę, dowiedziałem się od współwięźniów już po apelu.

Zaofiarowanie się Ojca Kolbego było dla mnie bardzo bolesne, dlatego że z chwilą tą straciłem tego, który wyświadczył dla mnie tyle dobrego, ale z drugiej strony nie zdziwiłem się tym, a nawet w dobrym sensie byłem dumny z tego, bo znając i obcując z Ojcem Kolbem wiedziałem, że jest to człowiek nie cofający się przed żadną ofiarą, jeśli tylko widzi w niej dobro wypływające dla bliźniego.

Inni więźniowie zdarzeniem tym byli wprost zaskoczeni. Postać Ojca Kolbego w całym obozie wzrosła jeszcze bardziej. Ale dla mnie dalsze lata pobytu w obozie oświęcimskim i w Buchenwaldzie nie były już tak przykre i ciężkie, bo Ojciec Kolbe przygotował mnie na wszelkie przykre ewentualności i nawet śmierć samą.

Tekst – Jerzy Chrzanowski


WSPOMNIENIE FRANCISZKA GAJOWNICZKA

Franciszek Gajowniczek kilkakrotnie odwiedził Zduńską Wolę. Ostatni raz był tu w 1994 r., na rok przed swoją śmiercią. Zmarł 13 marca 1995 r. Pochowany został na cmentarzu franciszkańskim w Niepokalanowie, wśród współbraci zakonnych swego wybawiciela. W ubiegłym roku ks. Bolesław Robaczek, proboszcz parafii pw. Podwyższenia Krzyża Świętego w Brzegu, przekazał do Zduńskiej Woli zbiór pamiątek po Franciszku Gajowniczku, który do śmierci mieszkał w tym mieście. W 1983 r. zmarła jego pierwsza żona, Helena z Demidowiczów. W 1988 r. powtórnie się ożenił. Ostatnie dni swego życia spędził pod czułą opieką rodziny w Brzegu. Do końca był sprawny. Za życia wielokrotnie wyrażał wolę, że chce być pochowany w Niepokalanowie. Ojcowie franciszkanie uczynili zadość tej prośbie. Franciszek Gajowniczek spoczywa obok grobu księcia Jana Druckiego-Lubeckiego, który w 1927 r. podarował teren pod budowę franciszkańskiego klasztoru i wydawnictwa.

A oto zeznanie Franciszka Gajowniczka, więźnia KL Auschwitz nr 5659, uratowanego przez Świętego rodem ze Zduńskiej Woli: Ja, Franciszek Gajowniczek, syn Jana i Marianny z Rozwów, urodzony dnia 15 listopada 1901 roku we wsi Strachomin, powiat Mińsk Mazowiecki, województwo warszawskie, Polska, sierżant Wojska Polskiego od roku 1939, żonaty, ojciec dwojga dzieci, zeznaję niniejszym pod przysięgą wobec świadków: Pana Franciszka Mazurkiewicza i Brata Ferdynanda Marii Kasza, co następuje:

Jako zawodowy wojskowy brałem czynny udział w wojnie w roku 1939. Dnia 28 września 1939 roku, w czasie kapitulacji twierdzy Modlin, zostałem wzięty do niewoli niemieckiej, w której przebywałem do dnia 17 października 1939 roku. Z obozu jeńców usiłowałem zbiec, lecz na granicy słowackiej zostałem w grudniu aresztowany i osadzony w więzieniu w Zakopanem. Dnia 8 września 1940 roku wywieziono mnie do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, w którym przebywałem do dnia 25 października 1944 roku. W okresie żniw, w ostatnich dniach lipca 1941 roku, przy nadarzającej się sposobności, jeden z więźniów oświęcimskich z mojego bloku zbiegł. Jako represja za to, na wieczornym apelu nastąpiło dziesiątkowanie więźniów mojego bloku. Dziesięciu (10) więźniów z mojego bloku wyznaczono na śmierć. Dowódca obozu Fritzsch w towarzystwie Rapportfuhrera Palitzscha dokonał selekcji (wyboru).

Nieszczęśliwy los padł również na mnie. Ze słowami: ?Ach, jak żal mi żony i dzieci, które osierocam? – udałem się na koniec bloku Miałem iść do celi śmierci głodowej.

Te słowa usłyszał O. Maksymilian Kolbe, franciszkanin z Niepokalanowa. Wyszedł z szeregów, zbliżył się do Lagerfuhrera Fritzscha i usiłował ucałować jego rękę. Fritzsch zapytał tłumacza: ?Was wunscht dieses polnische Schwein?? O. Maksymilian Kolbe, wskazując ręką na mnie wyraził swoją chęć pójścia za mnie na śmierć. Lagerfuhrer Fritzsch ruchem ręki i słowem ?heraus? kazał mi wystąpić z szeregu skazańców, a moje miejsce zajął O. Maksymilian Kolbe. Za chwilę odprowadzono ich do celi śmierci, a nam kazano rozejść się na bloki.

W tej chwili trudno mi było uświadomić sobie ogrom wrażenia, jaki ogarnął mnie; ja, skazaniec mam żyć dalej, a ktoś chętnie i dobrowolnie ofiaruje swoje życie za mnie. Czy to sen, czy rzeczywistość?… Wśród kolegów wspólnej niedoli oświęcimskiej dał się słyszeć jeden głos podziwu heroicznego poświęcenia życia tego kapłana za mnie.

Wychowany jestem w atmosferze religii katolickiej, wiarę swoją w najcięższych momentach zachowałem, religia była dla mnie wówczas jedyną dźwignią i nadzieją. Ofiara O. Maksymiliana Kolbego spotęgowała jeszcze moją religijność i przywiązanie do kościoła katolickiego, który rodzi takich bohaterów. Jedyną wdzięcznością, jaką mogę się odpłacać memu wybawicielowi, jest codzienna modlitwa, którą zanoszę wspólnie z moją żoną.

Tekst – Jerzy Chrzanowski