Jego miłość Cię uleczy

Polecamy najnowszą książkę ks. Dominika Chmielewskiego pt. „Jego miłość Cię uleczy”
(Wydawnictwo Magdalenium). Książka ukazała się pod patronatem medialnym Radia Niepokalanów.

Napisane z ogromnym zaangażowaniem i ewangeliczną prostotą, porywające studium na temat naszej chrześcijańskiej tożsamości, jako umiłowanych dzieci Boga i bezpardonowych ataków szatana, na tysiące sposobów dążącego do zniszczenia naszej tożsamość synów i córek Boga. W swojej książce ks. Dominik Chmielewski daje proste odpowiedzi na wiele dylematów, jakie targają sumieniami współczesnych katolików, żyjących w świecie coraz bardziej przypominającym bezładne pustkowie, o którym na samym początku mówi Księga Rodzaju. Autor pokazuje, jak nie wiele trzeba, aby owo pustkowie zamienić w pełen harmonii, piękna i miłości kwitnący ogród. Mając to na względzie, nie jest przypadkiem, że to księdzu Dominikowi Chmielewskiemu przypadło poprowadzenie 15 października 2016 r. spotkania modlitewnego w ramach wyjątkowego w skali Europy nabożeństwa Wielkiej Pokuty za grzechy całego narodu polskiego.

jego_milosc_cie_uleczySzatan ma niezliczone sposoby niszczenia naszej tożsamości umiłowanych dzieci Boga. Tak często kobiety mają problem ze swoimi mężami czy synami alkoholikami. Nieświadomie stają się ich pierwszymi oskarżycielami, przejmując tym samym rolę diabła. Taki alkoholik zwykle dokładnie zdaje sobie sprawę ze swojej godnej pożałowania sytuacji. Często czuje się jak szmata, jak ostatnia łajza, widzi to w oczach swojej żony, matki czy dzieci, słyszy w ich słowach o odrzuceniu i pogardzie. I właśnie dlatego jest tak agresywny – bo sam siebie nienawidzi za swoją słabość i nie może siebie znieść. Oczywiście, że nie jest łatwo kochać i błogosławić kogoś takiego, kto pod wpływem alkoholu niszczy wszystkich wokoło. Jest to bardzo trudne. Ale siłą mocy Ewangelii o miłości Boga do grzesznika wszystko jest możliwe.

Fragment wstępu:

Całe moje życie związane było ze sztukami walki – to był priorytet mojego życia. Medytowałem po dwie godziny dziennie zen, jogę – ćwicząc trzy razy dziennie mentalnie i fizycznie karate. W wieku 21 zostałem dyrektorem ds. karate w Polskim Związku Sztuk Walki w Bydgoszczy i mając stopień 3 dan szkoliłem ludzi w bojowej odmianie karate. Studiując wtedy teologię i filozofię napisałem pracę licencjacką nt. możliwości synkretyzmu filozofii Dalekiego Wschodu z chrześcijaństwem, za którą otrzymałem stopień bardzo dobry. Był to czas, kiedy religia dopiero wchodziła do szkół i poproszono mnie, abym wykładał w jednej z nich religię. Zgodziłem się. Prowadziłem już wtedy szkolenia w dwóch prywatnych szkołach walki, które jak na tamte czasy dawały mi duże możliwości finansowe. To niesamowicie ładowało moje ego. Na imprezach, na dyskotekach, gdzie się zjawiałem, mówili za mną: „Patrz, to jest ten karateka, który strasznie napie……”. Z perspektywy czasu widzę, że było to żenujące, ale wtedy „jarało” mnie to strasznie… I w tamtym czasie zacząłem wchodzić w bardzo konkretną decyzję poświęcenia się na całe życie wschodnim sztukom walki. Chciałem wyjechać na Okinawę i trenować przez całe życie pod okiem wielkich okinawańskich mistrzów. Wiedziałem, że wyjazd ten będzie łączył się z bardzo konkretną inicjacją w sztukach walki, którą można porównać do chrztu w chrześcijaństwie. Polega ona na oddaniu swojego całego umysłu i ciała duchowi karate na całe życie, a jest to duch buddyzmu, duch walczącej agresji, mimo całego nacisku na obronę w technikach walki…

Moja rodzina jest bardzo wierząca. Mieliśmy taki zwyczaj codziennego wspólnego odmawiania dziesiątki różańca. Ja sam nie zauważałem jeszcze wtedy pewnej zdumiewającej rzeczy – było mi coraz
trudniej skupić się na modlitwie. Chodziłem co niedzielę na Mszę Świętą, ale mój umysł zupełnie nie był w stanie skupić się na Eucharystii. Z drugiej strony mogłem np. przez godzinę bez trudu
medytować zen w zupełnym odprężeniu i ciszy, skupiając się na energiach, które krążyły w moim ciele. Dopiero potem, gdy doświadczyłem Ducha Świętego, zrozumiałem, że są to dwie zupełnie
różne moce, które w nas działają. Nie jest prawdą, że Bóg Jedyny i Prawdziwy jest wierzchołkiem góry i różne ścieżki duchowe do Niego prowadzą. Ale  trzeba samemu tego doświadczyć.

W tym czasie działałem także w odnowie charyzmatycznej jako animator muzyczny. Pewien znajomy ksiądz zaprosił mnie do Medjugorie. Mówił, że są tam jakieś objawienia Matki Bożej i tak dalej… Zaraz do tego wrócę, muszę Wam się jednak najpierw do czegoś przyznać. Miałem wielkie problemy, aby przyjść na ten świat – by się urodzić. Moja mama poroniła pierwsze dziecko i gdy była ze mną w stanie błogosławionym, bardzo przeżywała to, czy się urodzę. W którymś miesiącu ciąży okazało
się na podglądzie, że jestem owinięty pępowiną w taki sposób, że jeśli będę chciał wyjść z łona mamy, to się uduszę. Lekarze byli bezradni i nie wiedzieli, co zrobić. Wtedy moja mama bardzo gorąco zaczęła modlić się do Matki Bożej i powiedziała Jej z całą świadomością, że oddaje mnie Jej na własność, że Maryja może zrobić ze mną co chce, bylebym tylko się urodził. Jak się wkrótce okazało, pępowina „nie wiedzieć czemu” cudownie pękła – ku zdziwieniu lekarzom… a ja przepięknie urodziłem się – tak, że nie tylko się nie udusiłem, ale urodziłem się cały i zdrowy.

Wracając do Medjugorie. Kiedy tam przyjechaliśmy – ja i moich dwóch kolegów, z którymi przyjechałem, też związanych ze sztukami walki, przeraziliśmy się intensywnością programu. W domu miałem
problemy z odmówieniem jednej dziesiątki, a tam miałem odmawiać całe 3 części różańca! A dodatkowo jeszcze Msza Święta, modlitwa o uzdrowienie, modlitwa o uwolnienie… No ale, jak już jesteśmy –
pomyślałem – to idziemy… Rzeczą, która najbardziej zdumiała mnie na początku było to, że w Medjugorie te modlitwy, które mówisz w domu i ciebie nudzą, tam odmawiasz z lekkością, z radością, z życiem.
Postanowiłem jednak być człowiekiem bardzo chłodnym i analitycznym w odbieraniu tego miejsca. Nie chciałem poddać się sugestiom innych ludzi dotyczących dziejących się tam nadprzyrodzonych wydarzeń.

Na drugi dzień okazało się, że jesteśmy zaproszeni na górę Podbrdo, na objawienie się Matki Bożej. Przybyło nas tam ze 2 tys. osób. Dopchałem się z kolegami do krzyża, przy którym objawia się
Maryja, by być jak najbliżej tego niezwykłego wydarzenia. Była godz. 21:30, cudowny klimat, ludzie rozmodleni, śpiewy uwielbiające Jezusa… Nagle zorientowałem się, że stoję blisko Iwana – jednego z
widzących. Jeszcze pamiętam, jak odezwałem się wtedy do kolegów: „Patrzcie, to jest doskonały zen. Tak powinniśmy medytować, w takim skupieniu, jak ten koleś tutaj…”.

Około godz. 22:30 stało się… Ivan nagle zerwał się, klęknął,podniósł głowę i zaczął z kimś rozmawiać. Wszedł w ekstazę. Kapłan, który był przy nim, wziął mikrofon i powiedział, że właśnie Matka Boża
przyszła i jest już wśród nas. Wszyscy uklęknęli, ja miałem przed tym opory i nie chciałem uklęknąć, starałem się to wszystko analizować bardzo sceptycznie i na spokojnie. I w pewnym momencie coś się stało. Przyszła do mnie  niesamowita fala takiej czułości i takiego szczęścia, że moje ciało, moje emocje, wszystko zaczęło się we mnie totalnie wywracać. Zacząłem płakać jak dziecko. To doświadczenie mocy
było zupełnie inne od tego, które uzyskiwałem przez medytację po 15 latach treningu. Była to odczucie… najbardziej niezwykłej kobiety. Bardzo delikatna, bardzo subtelna i łagodna  moc płynąca od
Najpiękniejszej Dziewczyny we Wszechświecie. Rozwaliło mnie to zupełnie. Czułem, jakby mnie Ktoś przytulał, modlił się nade mną i szeptał prosto do serca, jak bardzo jestem kochany… Trwało to około 15
minut, po czym widzący wstał, wziął mikrofon i zaczął opowiadać o tym, co Matka Boża mówiła, jak wyglądała…